Wykorzystujemy pliki cookies do poprawnego działania serwisu internetowego, oraz ulepszania jego funkcjonowania. Można zablokować zapisywanie cookies, zmieniając ustawienia przeglądarki internetowej.
Data publikacji: 10.06.2013 A A A
8/10 dla „The 2nd Law” zespołu Muse
ALEKSANDRA KUCHTA

Muse jest wielki jak jego muzyka. Muse jest wielki jak ilość fanów. Tym razem Ci właśnie fani zostali nieco zaskoczeni odsłoną pod tytułem „The 2nd Law”. Nowa płyta trafiła na rynek już jakiś czas temu, my prezentujemy jak ją widzimy dzisiaj.


Muse kojarzy mi się głownie z patosem, z ostrą gitarą i specyficznym wokalem. Kiedy pierwszy raz usłyszałam trailer płyty nie wiedziałam zupełnie co o promowanym wydawnictwie myśleć. W rzeczonym materiale zespół pokazał „The 2nd Law: Unsustainable". Tekst mówi dokładnie o tym o czym ma mówić cała płyta, czyli jak ludzkość eksploatuje zasoby naturalne. Utwór zaczął się niepozornie, tzn. orkiestra i chór. Ten kto zna lepiej Muse na pewno nie był tym wstępem zaskoczony. Później natomiast słyszeliśmy dosyć agresywny dubstep. W tym momencie większość słuchaczy zapewne oniemiała. Cześć mniej związanych emocjonalnie z grupą po prostu przesunęła przesłuchanie krążka na nieokreśloną przyszłość (tak było w moim przypadku). Ale potem stało się coś niesamowitego - wydano na singlu „Madness”. Być może jestem za-pan-brat z elektronika, ale utwór mnie absolutnie zachwycił. Jest minimalistyczny, surowy, posiada bardzo delikatną linię wokalną, efekty których powstania bez oglądania „making-of” trudno sobie wyobrazić. To zdecydowanie nie jest to z czego znamy zespół. Przesłuchując (ja się raczej napawałam) natrafiliśmy oczywiście na bardziej typowe kawałki, jak chociażby „Supremacy”. Jest riff, jest rockowa perkusja, jest to czym można zaspokoić głód „muse’owości”. Pewnie nie bez powodu jest to pierwszy utwór na płycie. Ale co dalej? Wrzucamy nr trzy i słyszymy funk, który obecnie wydaje się być bardziej redhotowy niż sami Redhoci. Jest i hymn stworzony na potrzeby Igrzysk w Londynie, który pewnie większość fanów tego typu imprez jest doskonale znany. Ale jest i „Follow Me”. Wokalista i zarazem lider napisał go dla swojego jeszcze nienarodzonego syna. Nie jest to częsta praktyka we współczesnym show biznesie – odchodzi się od tekstów o miłości, nie mówiąc już o uczuciach rodzicielskich. Podkład muzyczny jest chwilami czymś w rodzaju dubstepu disco (?) Ciężko to zaklasyfikować, jest to jednak kawał dobrej, mimo  że lekkiej, muzyki. Potem następuje delikatny muzycznie, ale sugestywny wokalnie „Animals”. Tekst mówi tutaj o pazerności przedstawicieli tzw. elit finansowych. Zachęca do podążania dalej w swoich działaniach, kupienia sobie wyspy, a jeżeli rządza nie zostanie jeszcze zaspokojona, to może i oceanu. Po czym dla złagodzenia obyczajów coś w rodzaju chyba kołysanki („Explorers”), następnie coś co przypomina mi bardzo „Pride” U2. Mi osobiście bardzo podobają się dwa utwory skomponowane i zaśpiewane przez basistę. „Save Me” to kwintesencja piękna w muzyce – bardzo przyjemny wokal, delikatna gitara i orkiestra. Potem tempo i moc się rozkręcają, wzbudzają niemal tęsknotę i zachwycają. Kolejny, napisany przez tą samą osobę „Liquid State” to trochę intensywniejsza propozycja, która również może zaintrygować. Oba kawałki to genialny pokaz potencjału kompozytorskiego Christophera Wolstenholme’a i mam nadzieję, że to nie wszystko co może on nam zaprezentować. Koniec albumu to już istne dubstepowe szaleństwo. Zespół zastosował nietypową taktykę. Najpierw nagrał ścieżki w formie elektronicznej (tak jak zawsze robią artyści tworzący tego typu muzykę) potem spróbował nagrać to na „żywych” instrumentach. Udało im się, a efekt jest powalający. Do tego, co można (tak mi się wydaje) zapisać nutami, dołożyli treść wraz z interpretacją drugiej zasady termodynamiki. Dla niewtajemniczonych powiem, że jest to zasada mówiąca o tym, że w układach izolowanych entropia rośnie, co za tym idzie, w bardzo dużym skrócie, spalając paliwa kopalne, zmniejszamy zasoby energetyczne. Kulminacyjnym zdaniem tutaj jest „gospodarka oparta na nielimitowanym wzroście jest niezrównoważona”. No cóż, nie oni pierwsi zastanawiają się do czego cały postęp prowadzi i nie tylko oni jego uniwersalne dobro podważają. To jednak jak to pokazują (odsyłam to trailera) jest bardzo sugestywne. Utwór zamykający płytę ponownie rozpoczyna się „klasycznie” instrumentem klawiszowym który z czasem zgrabnie romansuje z elektroniką. To jak Muse traktuje tego typu połączenia jest bardzo charakterystyczne i w zasadzie definiuje ich podejście do tworzenia muzyki.

 

Cały album jest niesamowicie dopracowaną składanką gatunków wszelakich. Absolutnie nie może się nudzić. Wzbudza kontrowersje, ale czym jest artysta bez swoich malutkich stylo-skandali? Mi osobiście się bardzo podoba. Skłania do myślenia, pokazuje możliwości kompozytorów, którzy sami płyty swoje produkują, oraz rzeszy muzyków niezbędnych do nagrania tego bynajmniej niepozornego krążka. Jednych do siebie zraża a innych odwrotnie - właśnie przyciąga. Widać, że Muse ewoluuje. Idzie dalej, eksperymentuje. Osobiście uważam, że to jedyna droga prawdziwego artysty.

Podziel się treścią artykułu z innymi:
Wyślij e-mail
KOMENTARZE (0)
Brak komentarzy
PODOBNE TEMATY
Wiatr: Zasypie wszystko, zawieje... /recenzja/
59. edycję Krakowskiego Festiwalu Filmowego otworzyła premiera ...
Wojna polsko- ruska: Nie ma róży bez ognia /recenzja spektaklu/
Bez Silnego? Bez osiedla? Bez… facetów? Spektakl Pawła Świątka ...
Bohemian Rhapsody: Królowa była tylko jedna /recenzja filmu/
Bizancjum Jej Królewskiej Mości ocalone, ale chyba zbyt wielkim ...
Akademia Pana Kleksa w Teatrze Nowym w Krakowie: Witajcie w nowej bajce /recenzja spektaklu/
Pan Kleks znowu wystrzelił w kosmos, nabrał kolorów i ogłasza ...