Wykorzystujemy pliki cookies do poprawnego działania serwisu internetowego, oraz ulepszania jego funkcjonowania. Można zablokować zapisywanie cookies, zmieniając ustawienia przeglądarki internetowej.
Data publikacji: 12.04.2013 A A A
7/10 dla płyty „Graffiti on the Train” Stereophonics
ALEKSANDRA KUCHTA

Stereophonics to zespół znany, o bogatym dorobku. Jednak głównie kojarzymy go rzewnych, ładnych, ale nie zawsze porywających ballad. Do tej pory zespół nagrywał bardzo regularnie, co dwa lata, płytę długogrającą, tym razem odszedł od reguły i nie spieszył się z wydaniem nowego krążka. Efekt jest zaskakujący.


Każdy kto zna lepiej zespół, a raczej jego twarz i kompozytora Kelly Jonesa, nie spodziewa się wyjścia poza znaną mu formę. Wiele osób zapewne nawet nie pokusiło się o przesłuchanie tego krążka, no bo ile razy można słuchać tego samego? Ciężko powiedzieć co najczęściej hamuje artystów, być może rzesza fanów bujających się na koncertach przy britpopowych kawałkach takich jak „Dacota” czy „Maybe Tomorrow”. Frontman przyznał, że najnowsza płyta jest najszczerszą w jego dorobku. Zazwyczaj kiedy muzycy znanych zespołów postanawiają się „wynurzyć” nie bez powodu wydaje nam się, że odlecą w niezrozumiałą nam psychodelę. Jones zrobił coś osobistego na swój ciekawy sposób - jako absolwent szkoły filmowej napisał scenariusz, a do niego zaś soundtrack, który mamy przyjemność słuchać na „Graffiti”. Wokaliska i główny gitarzysta, który gra najważniejszą tutaj rolę, raczej nie przypomina osoby, która przyznałaby się do inspiracji. Zespół zawsze grał w sobie znanym stylu, nie był traktowany jako odkrywczy i zaspokajał praktycznie tylko tą mało wymagającą cześć publiczności. Nikt się zatem fajerwerków nie spodziewał, tymczasem, dostaliśmy coś nietypowego jak na ten zespół, gdzie często ma się wrażenie, że gdzieś się to już słyszało…

 

Ciężko mi tą płytę ocenić. Jest bardzo dwubiegunowa. Z jednej strony znajdują się na niej utwory niemal za dobre, zbyt alternatywne i bardzo złożone, z drugiej zaś dostajemy może i urokliwą ale przesłodzoną papkę. Album zaczyna się dobrze („We Share The Same Sun”), zaznacza klimat, który będzie kontynuowany. Następnie nieco zwalnia ale pogłębia nastrój („Graffiti On The Train”). Partia instrumentów smyczkowych wraz z niemal bolesnym wokalem dopełnia kompozycji. Trzeba przyznać Jonesowi, że bardzo dobrze sprawdza się w prawie mówionych kwestiach. Posiada głos o charakterystycznej barwie, który na dłuższą metę potrafi jednak męczyć. Na szczęście delikatna, niemal progresywna solówka gitarowa, wykończona elektroniką, pianinem i smyczkami, pozwala nieco odpocząć od przytłaczającej linii wokalnej. Potem następuje według mnie najsłabszy punkt płyty („Indian Summer”), całkowicie niefortunnie wydany na singlu. Zupełnie nie rozumiem wycieczki w infantylną melodie i typową kompozycję. Nie wiem czy to ukłon w stronę fanów oczekujących lekkich piosenek, czy gorszy dzień muzyków, czy może przerywnik w ogólnie mrocznym nastroju. Zapewne niektórym się podoba, ja tego zdecydowanie nie kupuje. Potem jest już dużo lepiej. Zanurzamy się w triphopowym „Take Me” gdzie Jonesowe pomaga wokalistka o cienkim, ale jakże ciemnym głosie. Utwór wciąga i zaskakuje brudnymi uderzeniami w struny na zakończenie. Kolejny „Catacomb” przypomina charakterem i rytmem kawałek punk-rockowy z solówka Deep Purple. Tak, to już było, ale mi absolutnie nie przeszkadza, nie nudzi, na pierwszy plan wyrzuca mocna gitarę, której wtóruje szybka perkusja. Jest moc, która zostaje obniżona kolejnym tylko pozornie wolnym kawałkiem („Roll the Dice”). Przypomina on utwór wodewilowy, jest niezwykle lekki, a wielowarstwowa część wokalną (chwilami przypominajacą nawet Led Zeppelin), zmienia rytm i ciągle pokazuje coś nowego. Ponownie przechodzimy w brudną gitarę, do której dochodzi delikatny śpiew. Utwór bardzo odważny kompozycyjnie stanowi jeden z mocniejszych i bardziej zaskakujących momentów płyty. Żeby tego było mało następuje kolejny „Violins and Tambourines”, który stawia „kropke nad i”. Przypomina mi „Again” zespołu Archive. Bardzo powoli się rozkręca, zaczyna niepozornie, zapowiadając mocniejsze uderzenie i zmianę rytmu. Jones nie przesadza z wokalem, daje się pokazać instrumentom, żeby potem zaprezentować najpierw niski tembr, a potem wyższe partie swojej skali. Słuchając wręcz czuć niepokój i kiedy smyczki milkną czuć jedynie zawód, ze utwór się skończył i zaczął kolejny „Been Caught Cheating”.  I ponownie, zupełnie nie wiem po co. Zespół podobno nagrał w studiu trzydzieści utworów, z których mógł wybierać. Tutaj padło na pseudoamerykańską countrową piosenkę. Zupełnie jakby przestraszył się tego co udało mu się tym razem stworzyć. Wielka Brytania słynie z bardzo dobrej muzyki, nie widzę powodu aby walijski zespół uciekał na inny kontynent, do tego dołożył przesadzony wokal. Polecam przerzucić odtwarzacz dalej i szybko zapomnieć, że w ogóle powstał. Na nasze szczęście następuje po nim singlowy „In a Moment” który zainteresował nową rzeszę fanów. Ciekawy, porywający, ponownie niepokojący i wielowymiarowy popis kompozytora. Wyjątkowo nie przypomina nic co dobrze znamy, posiada nieprotekcjonalną melodię i odrobinę elektroniki. Nie jest to raczej popowo radiowa piosenka, mimo to zyskała nieco zwolenników i zaskoczyła krytykę. Jones bardzo umiejętnie panuje nad głosem pokazując jego inna formę, ogranicza się do wyśpiewania partii bez uciekania w jego ulubione „darcie się”, które słychać w następnym „No One’s Perfect”. Utwór ten delikatnie kończy płytę pełną sprzeczności, ale według mnie wartą przesłuchania. Ciekawym element zawiera wersja Deluxe, mianowicie elektroniczny remix „In a Moment”. Gratka dla fanów „syntetycznego” nowoczesnego brzmienia i dla mnie. Pokazuje potencjał utworu i kolejny raz zaskakuje odwagą.

 

Gdyby nie dwa feralne utwory, album świeciłby na firmamencie dokonań Stereophonics. Udałoby się zapomnieć o ich popowym i nudnawym charakterze. Ja traktuję tą płytę jako eksperyment, zaskoczenie i krok na przód w stronę ciekawszej niż britpop muzyki.

Podziel się treścią artykułu z innymi:
Wyślij e-mail
KOMENTARZE (1)
PODOBNE TEMATY
Wiatr: Zasypie wszystko, zawieje... /recenzja/
59. edycję Krakowskiego Festiwalu Filmowego otworzyła premiera ...
Wojna polsko- ruska: Nie ma róży bez ognia /recenzja spektaklu/
Bez Silnego? Bez osiedla? Bez… facetów? Spektakl Pawła Świątka ...
Bohemian Rhapsody: Królowa była tylko jedna /recenzja filmu/
Bizancjum Jej Królewskiej Mości ocalone, ale chyba zbyt wielkim ...
Akademia Pana Kleksa w Teatrze Nowym w Krakowie: Witajcie w nowej bajce /recenzja spektaklu/
Pan Kleks znowu wystrzelił w kosmos, nabrał kolorów i ogłasza ...